Strona główna
opoka.org.pl
2023-01-05 11:49
Biuro Duszpasterstwa Emigracji Polskiej

O tułaczce i wytrwałym dążeniu do lepszego życia…

Pani Maria Krasnodębska z domu Teramina pochodzi z terenów Polski, które obecnie należą do Białorusi. W 1940 roku wraz z najbliższymi została wywieziona na Syberię. Po długim czasie wojennej tułaczki poprzez Kazachstan, Teheran i Indie dotarła do Wielkiej Brytanii, podjęła pierwszą pracę i ukończyła rozpoczętą w Polsce edukację. W 1954 roku przeprowadziła się do Kanady, gdzie podjęła pracę w zawodzie pielęgniarki i założyła rodzinę. Obecnie wraz z mężem mieszka w Toronto.

Wśród pielęgniarek. Maria Teramina z prawej strony.

Wywiad przeprowadziła siostra Halina Pierożak, Misjonarka Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej 

Nazywam się Maria Krasnodębska, panieńskie nazwisko Teramina. Mój ojciec był osadnikiem wojskowym, wcześniej walczył o Polskę w Legionach pod zwierzchnictwem Piłsudskiego. Niedaleko Wołkowyska w Święcicy Wielkiej dostał osadę po skończeniu wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Przyszłam na świat 17 marca 1930r.

Miałam dwóch starszych braci i rocznego przyrodniego brata. Moja matka zmarła w 1935 roku, kiedy miałam pięć lat. Ojciec ożenił się powtórnie i z drugiego małżeństwa urodził się brat.

Jeśli chodzi o mamę, najbardziej pamiętam moment, gdy ojciec zbudził nas późnym wieczorem, żeby pożegnać się z nią. Mama była chora, wiedzieliśmy o tym, ale nie rozumiałam, dlaczego mam się z mamą pożegnać. Kiedy nad ranem się zbudziłam, było jeszcze trochę ciemno na dworze. Zobaczyłam dwie panie, które myły nieżyjącą już mamę. Nie wiem dokładnie ile miała lat w chwili śmierci, ale mniej niż trzydzieści. Ciało mamy było przez dwa dni w domu, a potem zostało zabrane do kościoła, gdzie odbyła się msza pogrzebowa. Kościół znajdował się koło Wołkowyska w okolicach nazywanych Gniezno. Był wzniesiony w XVI wieku, w pobliżu niego znajdował się cmentarz. Po śmierci mamy, aż do pochówku nie odchodziłam od trumny, siedziałam w pobliżu i płakałam. W stosunkowo krótkim czasie ojciec ożenił się powtórnie. Było nas troje małych dzieci, brat miał siedem lat, ja pięć, a najstarszy brat miał dziesięć lat.

Chodziłam do szkoły. Życie, jak dla mnie, było fantastyczne. Wokół osady rozciągały się pola, po południowej stronie znajdowało się wielkie zabudowanie, mieliśmy duży dom, wielką stodołę i oborę. Następnie teren się obniżał i nasza posiadłość kończyła się nad rzeką. Szkoła znajdowała się w odległości około 2 kilometrów, zaczęłam uczęszczać do niej, gdy miałam sześć lat, choć wówczas dzieci rozpoczynały naukę w siódmym roku życia. Ponieważ moi bracia chodzili do szkoły, podobno tak się awanturowałam, by mnie też posłano, że w drodze wyjątku pozwolono mi na naukę w wieku sześciu lat. Bardzo lubiłam chodzić do szkoły. Zimą woził nas ojciec zaprzęgiem z saniami, a wiosną i jesienią chodziliśmy do szkoły przez łąkę i most przez białoruską wioskę. Edukacja odbywała się tylko w języku polskim. Nie było wówczas elektryczności, mieliśmy lampy naftowe. Ceniłam to, że mogę chodzić do szkoły i się uczyć. Do kościoła jeździliśmy również zaprzęgiem konnym, co niedzielę do Gniezna, które znajdowało się w odległości około 10 kilometrów od Wołkowyska. W 1939 roku przystąpiłam do pierwszej komunii świętej. Był to smutny dzień dla mnie, ze względu na to, że moja druga matka była wówczas chora i nie mogła zorganizować uroczystości w domu, nie miałam też pięknej białej sukienki i weloniku jak inne dziewczęta. Moja sukienka była raczej bardzo skromna. Przygotowanie do pierwszej komunii mieliśmy w szkole.

Proszę podzielić się Pani wspomnieniami z początku wojny?

Słyszeliśmy bombardowanie w dalekiej od nas odległości i odczuwaliśmy strach, a następnego dnia dowiedzieliśmy się, że Rosjanie weszli do Wołkowyska. Ojciec był bardzo przejęty. Pamiętam, jak w radiu przemawiał generał Rydz-Śmigły  i mówił, że „nie oddamy żadnego guzika”.

Mój ojciec był w rezerwie, ale nie zdążył pójść do wojska. Miał wyznaczony termin wyjazdu do wojska do Wołkowyska, gdy Rosjanie tam weszli. Żołnierze polscy nie walczyli, tylko od razu się poddali. Było ich za mało i nie mieli szans.

W którymś z kolejnych dni Rosjanie przyszli i aresztowali mojego ojca. Taty nie było przez trzy miesiące, nie wiem gdzie przebywał w tym czasie. Kiedy wrócił, był bardzo chudy i miał brodę do pasa. Podczas nieobecności ojca zajmowała się nami nasza druga mama oraz dziadek, ojciec mojej matki. Mój ojciec nie był oficerem, był starszym sierżantem i dlatego został uwolniony. Bardzo ucieszyliśmy się, że tato wrócił, ale nam nikt nie tłumaczył gdzie był i dlaczego go zabrano. Tato mówił, że ma szczęście, że jest tylko starszym sierżantem, a nie oficerem, bo tam gdzie był, byli sami oficerowie i warunki były okropne. Tato ledwie się zregenerował, gdy 10 lutego 1940 roku o godzinie 5 rano raptownie pokazało się czterech wojskowych Rosjan i kazali nam się zbierać. Ojca postawili przy naszym dużym, kaflowym piecu i przyłożyli mu do głowy rewolwer, powiedzieli, że jeśli się ruszy, to go zastrzelą. My nic nie wiedzieliśmy, nikt nas wcześniej nie uprzedził, że będzie wywózka. Nie pozwolono nam nic zabrać. Mogliśmy się tylko ubrać. Nie mogliśmy też zabrać żadnego jedzenia. Kazali nam przygotować zaprzęg z naszych własnych koni i furmanki. Wsadzono nas na furmankę i wraz z nami jechało dwóch Rosjan z karabinami. Zawieźli nas, czyli tatę, macochę oraz dwóch moich rodzonych braci, mnie i rocznego wówczas przyrodniego brata, do pociągu do Wołkowyska. Pamiętam, że kiedy szliśmy z furmanki w kierunku pociągu, to nasze dwa konie stanęły na tylnych nogach i strasznie rżały. Konie zostały zabrane przez Rosjan. Zostaliśmy wsadzeni do pociągu dla zwierząt. Wiem, że przy kolejnych wywózkach niektórzy ludzie byli wcześniej uprzedzani i mogli zabrać jedzenie i inne rzeczy na drogę. Nam nie pozwolono nic zabrać…. W Baranowiczach musieliśmy przesiadać się do innego pociągu, znów pojawiło się wojsko rosyjskie z karabinami. Rosyjskie pociągi były jeszcze gorsze niż polskie.

Nasz dom prawdopodobnie został całkowicie rozebrany przez lokalną ludność. Zbudowany był z cegieł i był w bardzo dobrym stanie. Wraz z nami wyjechało z osady w Święcicy Wielkiej sześć rodzin. Obok nas była wieś Święcica Mała i stamtąd nikogo nie wywieziono, zabrano tylko nas – osadników.

 Jak wyglądała droga na Sybir oraz pobyt w Rosji? Co Pani szczególnie pamięta z tego czasu?

Była okropna, nie mieliśmy nic do jedzenia. Dawano nam tylko wodnistą zupę, byliśmy głodni. Podróż zajęła kilka dobrych tygodni. Wywieziono nas w lasy w okolice Archangielska. Tam były baraki, każdy dostał pokój w baraku, spaliśmy na gołych pryczach, nie mieliśmy koców. Pamiętam jak w nocy płakałam, bo gryzły mnie pluskwy. Matka miała łańcuszek z krzyżykiem, za który otrzymała małą torebkę kartofli, później sprzedała obrączkę i kolczyki w zamian za jedzenie.

O naszym wyjeździe do Rosji dowiedział się dziadek, kiedy przyjechał do osady. Ojciec napisał do niego z Syberii. Do póki w 1941 roku nie rozpoczęła się wojna Rosji z Niemcami, dziadek przysyłał nam paczki. Ich zawartość co prawda nie była duża, ale dzięki tym przesyłkom nie umarliśmy. Pamiętam, że w tych paczkach była mąka, słonina i ruble. Dziadek był bardzo zamożny przed wojną. Podobno Rosjanie przyszli i też zabrali mu mnóstwo własności, ale jakoś sobie radził.

Zostałam zapisana do szkoły rosyjskiej. Nie znałam rosyjskiego języka, wiec zaczęłam naukę od pierwszej klasy. Mój ojciec i bracia karczowali las, mieszkali w innym baraku niż ja wraz z matką i przyrodnim bratem Wacławem, który bardzo szybko umarł z głodu. Nie było księdza, rodzice i bracia pochowali najmłodszego brata w syberyjskim lesie, w którym znajdowało się dużo grobów polskich, gdyż wiele ludzi umierało z głodu i wycieńczenia.

Nie było mleka… nie było jedzenia, dawano nam na dzień tylko 400 gramów twardego chleba. Wówczas dziadek nie wiedział jeszcze, gdzie jesteśmy i nie mógł nam pomagać. Nie mieliśmy nic… W pobliżu była rosyjska wieś. Tamtejsi ludzie mieli kapustę. Gdy ją zebrali z pola, my chodziliśmy i zbieraliśmy na wpół zgniłe liście. To było głównie moim zadaniem. Chodziłam na pole i zbierałam liście z kapusty, które były naszym głównym pożywieniem. Po śmierci przyrodniego brata mieszkałam tylko z macochą. Jak wspominałam bracia z ojcem byli w innym baraku, w tygodniu karczowali las, a na niedzielę Rosjanie przywozili ich do nas. Na co dzień chodziłam do lasu i zbierałam gałęzie, by rozpalić w piecu i ogrzać zamieszkiwany przez nas barak. Pewnego dnia spotkało mnie bardzo przykre wydarzenie. Kiedy zbierałam drewno na opał, zauważyłam dom z werandą, na której było mnóstwo główek kapusty. Mogłabym wejść na werandę i skraść kapustę, ale ja w życiu nigdy nic nie ukradłam. Po raz pierwszy poszłam żebrać, zapukałam i miałam nadzieję, że ludzie zamieszkujący dom, dadzą mi główkę kapusty. Oprócz zgniłych liści z kapusty nie mieliśmy co jeść…

Był to czas, kiedy już skończyły się paczki do dziadka i naprawdę było bardzo źle, otrzymywaliśmy tylko 400 gram chleba, nie było co sprzedać, mama sprzedała już, wszystko co miała. Kiedy zapukałam do drzwi, ktoś z domowników popatrzył przez okno, a następnie wypuszczono z domu olbrzymiego psa. Byłam chudym i wygłodzonym dzieckiem, ledwie uciekłam… Gdyby ten pies mnie dopadł, mógłby mnie śmiertelnie pogryźć. Tak pamiętam Rosjan.

Kiedy zaczęło się tworzyć wojsko polskie, wolno nam było opuścić teren Syberii, na której spędziliśmy dwa lata. Pojechaliśmy do azjatyckiej części Rosji, do Kazachstanu. Po amnestii jechałam z rodzicami i dwoma starszymi braćmi. Pamiętam, że w wagonie byli sami Polacy, niestety w dalszym ciągu nie mieliśmy nic do jedzenia. Mój ojciec zachorował na czerwonkę i był w bardzo złym stanie zdrowia. W Omsku pociąg się zatrzymał, ludzie dowiedzieli się, że następny pociąg, który jedzie w naszym  kierunku wiezie suchary. Pociąg ten również zatrzymał się w Omsku. Z Naszego pociągu wyszło 5 osób, by skraść trochę sucharów. Ze względu na bardzo krytyczny stan zdrowia ojca, mój starszy brat Józef, poszedł z nimi. Wśród tych osób była też młoda dziewczyna z ojcem. Złamali plombę w pociągu i przynieśli trochę sucharów. Chcieliśmy ratować chorego ojca… Nasz pociąg miał odjechać i myśleliśmy, że skradzione suchary będą dla nas dużym ratunkiem. Nie wiem co się stało, ale nasz pociąg nie odjechał. Rosjanie zauważyli, że plomba od drugiego pociągu jest zerwana. Przetrzymali nasz pociąg, przyszli do naszego wagonu i pytali, kto uczestniczył w kradzieży sucharów. Patrzyli na ojca z córką i na inne osoby, których już nie pamiętam oraz na mojego brata… Kiedy mój ojciec usłyszał pytanie: „Kto kradł suchary?” widząc, że Rosjanie zabierają z wagonu osoby uczestniczące w kradzieży, wstał z pryczy i powiedział: „To ja byłem!” Doszedł do drzwi  i zemdlał. Rosjanin poszedł w kierunku ojca i kopnął go, powiedział: „Co ty się wygłupiasz!” Następnie popatrzył w kierunku mojego brata i zabrał go z pociągu. Podobno brata wsadzono w Omsku do więzienia i prawdopodobnie w rosyjskim więzieniu zmarł. Od tego czasu nigdy nie udało nam się nawiązać z nim kontaktu, mimo poszukiwań przez Czerwony Krzyż i radio. Kiedy zabrali go Rosjanie miał 16 lat… Myślę, że to wydarzenie wykończyło mojego ojca. Odjechaliśmy z Omska i tato wkrótce zmarł w moich ramionach w Dżambule 5 kwietnia 1942 roku. Mama z bratem próbowali go podnieść, a ja próbowałam go trzymać i wówczas zmarł. Rosjanie przyszli na stację w Dżambule i zabrali ojca. Z tego co dowiedzieliśmy się, przy stacji wykopany był rów, do którego składano zmarłe osoby, a kiedy rów był pełen zasypywano go. Z pociągu poszło tam kilka starszych osób, matka też próbowała dotrzeć w to miejsce, ale wróciła, obawiając się, że jeśli pociąg odjedzie to ja i brat zostaniemy sami. My pojechaliśmy do Ługowoje, jest to miejscowość w Kazachstanie. Kazano nam opuścić pociąg i pod gołym niebem spędziliśmy dwa dni czekając, aż przyjadą Kazachowie z kołchozu zaprzęgniętymi wołami z prymitywnie zrobionym wozem. Kazachowie zabrali nas i tak dotarliśmy do kołchozu.

Czy życie w kazachstańskiej rzeczywistości było dla Was łatwiejsze niż na Syberii?

Tak. Tam po raz pierwszy od wyjazdu z Polski otrzymaliśmy mąkę, pamiętam jak robiliśmy zacierkę (mąka rozpuszczona w wodzie i ugotowana), po długim okresie głodu był to dla nas luksus. Mojego brata i matkę wzięto do pracy w polu. Kazachowie byli dla nas bardzo dobrzy, mówili: „Nie odchodźcie nigdzie. My nie lubimy Rosjan!” Gdy było upalnie, Kazachowie pozwalali ludziom w ciągu dnia zrobić dwu lub trzygodzinną przerwę w pracy i skryć się w cieniu Powtarzali: „Nie pracuj za bardzo, my nie chcemy mieć za dużo, bo przyjadą Rosjanie  i zabiorą.” Kiedy mieli przyjechać Rosjanie, Kazachowie spali z bronią, bali się, że Rosjanie ich zabiją…

My spaliśmy w lepiankach, mieliśmy maty na ziemi i koce do przykrycia. Wówczas byłam już starsza, zauważyłam, że główna szefowa kołchozu, która miała piękne długie włosy, ma wszy. Pomogłam jej pozbyć się insektów. Za tę pomoc otrzymałam placki i kozie mleko. Dowiedzieliśmy się, że w Ługowoje, w pobliskim mieście jest polska placówka, gdzie stacjonują żołnierze. Powiedziano nam, że tam biorą młodych chłopców do junaków. Matka pojechała z bratem zapytać jakie są szanse, by dostał się do szkoły. Początkowo nie chciano go przyjąć, był za młody. Matka poszła do księdza, płakała i prosiła o pomoc tłumacząc, że jesteśmy sierotami. Kapłan przekonał osoby odpowiedzialne za zapisy do szkół junackich, by przyjąć brata. Dopisano mu rok w dokumentach i uzyskał pozwolenie na wyjazd do szkoły junackiej. Brat dowiedział się, że przygotowuje się podróż pociągiem dla rodzin żołnierzy i ich dzieci. Koniecznie chciał nas zapisać, ale nie był żołnierzem… Wspominał, że jeden z oficerów zauważył u niego dobrze wyczyszczone buty i zapytał go, jak to się robi. Brat zaczął czyścić mu buty i prosił, by zapisać matkę i mnie na transport. Znów pomógł ksiądz i zapisano nas na wyjazd. Zostaliśmy w kołchozie i czekaliśmy na transport, było nam dobrze, bo w końcu nie byliśmy głodni. Moja matka powiedziała, bardzo mądrze: „My nie wiemy, kiedy będzie transport.” Dowiedzieliśmy się, że jest już grupa ludzi, którzy siedząc na trawie oczekują na pociąg. W okolicy były „banie” – olbrzymie pomieszczenia, gdzie można było wziąć kąpiel. Mama zdecydowała zostawić kołchoz i pojechaliśmy do Ługowoje, miejscowości, gdzie było wojsko polskie. Kiedy tam dotarliśmy, pożegnałyśmy brata, który wyjechał do szkoły junackiej.

Pociągi rosyjskie wewnątrz miały jakby prycze, tam umiejscowiono chłopców, a wcześniej ich plecaki tak, że Rosjanie dokładnie nie wiedzieli ilu chłopców jest wywożonych, widzieli żołnierzy. Jeśli pod ławką – pryczą siedział mały, skulony chłopak, to nie było go widać. W ten sposób przemycono wielu chłopców do Krasnowodzka.

Po pożegnaniu z bratem, wróciłam wraz z matką do kołchozu, gdzie jeszcze jakiś czas przebywałyśmy. Mama była niespokojna, ciągle zastanawiała się, kiedy będziemy wyjeżdżać. Pojechałyśmy znów do Ługowoje. Polskie wojsko zapewniało nam wyżywienie, a my pod gołym niebem wraz z grupą Polaków oczekiwałyśmy na transport. Kiedy był deszcz, chroniłyśmy się pod dachem i tak mieszkałyśmy około trzech miesięcy. I tak doczekałyśmy dnia, kiedy przyjechał pociąg, którym miałyśmy podróżować dalej. Organizacja podróży była bardzo szybka, najpierw do pociągu weszły rodziny wojskowych: matki z dziećmi. Moja mama zaczęła płakać, obawiała się, że nie będzie miejsca dla nas. W ostatniej chwili usłyszeliśmy nasze nazwiska, zostaliśmy wzięci do Krasnowodzka. Zabrano nas na okręt i popłynęliśmy do Pahlevi.

Czytaj całość..

Pani Maria Krasnodębska wyraziła zgodę na publikację ww. wywiadu

Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →


Podziel się tym materiałem z innymi:


 

Polecamy
2021-10-06 11:29:45
miniaturka

„Mam szczęście, że znam dwie kultury…”

Νίκος Φυλακτός – jest greckim kompozytorem, który urodził się, dorastał i ukończył studia muzyczne w Polsce. W wieku 28 lat po raz pierwszy i na dobre przyjechał do Grecji. Kultura oraz tradycje obu krajów kształtowały jego osobowość. Pan Nikos opowiada swoją historię dzieciństwa i młodości na emigracji w Polsce oraz o życiu w Grecji.
2021-10-06 11:45:07
miniaturka

Duży wzrost zakażeń COVID-19. Dziś ponad 2 tys. przypadków

Badania potwierdziły 2085 nowych przypadków zakażenia koronawirusem, najwięcej na Lubelszczyźnie i na Mazowszu. Zmarły 33 osoby z COVID-19 – podało w środę Ministerstwo Zdrowia.
2021-10-06 11:52:20
miniaturka

#17milionów - zielone światło nadziei na znak solidarności z osobami dotkniętymi MPD

Fundacja Kolorowy Świat po raz kolejny w ramach kampanii #17milionów prowadzi dziś akcję podświetlania w całej Polsce na kolor zielony obiektów zabytkowych, budynków użyteczności publicznej, w tym galerii, centrów handlowych oraz mostów. Każdy budynek może zaświecić 6 października dla osób z MPD.
2021-10-06 12:01:32
miniaturka

Stan wojenny to zmaganie się nikczemności z honorem

Zmaganie się nikczemności z honorem – tak najkrócej można scharakteryzować ponury czas nazywany stanem wojennym. O owym zmaganiu jest właśnie niezwykle ciekawa książka napisana wedle koncepcji prof. Wojciecha Polaka przez troje świetnych historyków pt. „Nikczemność i honor. Stan wojenny w stu odsłonach”.
2021-10-06 12:11:36
miniaturka

Budowanie kompetencji przyszłości, czyli nowe technologie w szkole

Czy na lekcjach polskiego, matematyki czy fizyki uczniowie mogą zdobywać oprócz wiedzy także umiejętności potrzebne we współczesnym zdominowanym przez nowe technologie świecie? Wygląda na to, że tak, choć wymaga to odpowiedniego podejścia nauczycieli i niezbędnej infrastruktury.
2021-10-06 12:12:16
miniaturka

Abp Górzyński: Nie można lepiej podjąć swojego powołania jak naśladując Maryję

Matka Boża stała się przez akt wiary uczestniczką całego życia Kościoła i przez to uczy nas, że jest to droga dla każdego z nas. Nie można lepiej podjąć swojego powołania jak naśladując Ją – powiedział abp Józef Górzyński w homilii Mszy św. sprawowanej w Bazylice Matki Bożej Większej w ramach wizyty „ad limina apostolorum”.