Pod kloszem

O tym, czy dom rodzinny powinien dawać dziecku cieplarniane warunki z Tomaszem Gorolem, mężem i ojcem czwórki dzieci, rozmawia Maciej Górnicki.

Jedną z rad wyrażonych wprost przez św. Pawła jest to, aby „ojcowie nie rozdrażniali swoich dzieci”. Jak to rozumieć? Czy, gdy wprowadzasz dyscyplinę, na przykład gdy ograniczasz czas korzystania z telefonu komórkowego, to jest to „rozdrażnianie dziecka”?

Jest to często powtarzany u nas w domu fragment i oczywiście jest on obosieczny. Kiedy mówię za św. Pawłem „dzieci, bądźcie posłuszne rodzicom,” to słyszę: „rodzice, nie rozdrażniajcie swoich dzieci”. Wcale łatwe to nie jest! W takich sytuacjach tłumaczę im, że nie chodzi o absolutną doskonałość we wszystkim, co robimy jako rodzice. Niestety przestrzeń społeczna jest bardzo nierówna w kontekście podejścia do rodzicielstwa, do ojcostwa, macierzyństwa, do relacji rodziców z dziećmi. Jest duży nacisk na to, żeby dziecko było wolne, żeby dawać mu prawie nieograniczone możliwości. W pewnych kręgach takie podejście jest niemal namacalne, aby nie wymagać wiele od dzieci, nie narzucać im woli dorosłych. Z drugiej strony od rodziców wymaga się, aby byli prawie doskonali. Można powiedzieć – mają być jak aniołowie, bo nie można ani się zdenerwować, ani skarcić dziecka. Jest cała długa lista punktów, w których rodzice o podejściu liberalnym uważają, że nie mogą sobie pozwolić na jakąkolwiek niedoskonałość w podejściu do dziecka. A niedoskonałość jest po prostu wpisana w nasze człowieczeństwo.

Wyobraźmy sobie, że stworzymy dzieciom cieplarniane warunki: wszystko będzie idealnie, nikt nie będzie się na nich gniewał ani denerwował, ani też niczego od nich wymagał. Potem jednak pójdą w dorosłe życie, gdzie w pracy ktoś na nich krzyknie, ktoś ich obrazi, ktoś ich nie zrozumie, ktoś inny będzie stawiał wymagania. Czy nie rozsądniej jest nauczyć się w domu, jak rozwiązywać sytuacje konfliktowe, niż unikać ich za wszelką cenę?

O to właśnie chodzi, że ta rodzinna przestrzeń ma nauczyć dzieci, jak żyć w społeczności dalekiej od ideału. Za to my jesteśmy odpowiedzialni jako rodzice, żeby wypuścić je w świat z pewnymi narzędziami komunikacyjnymi, emocjonalnymi, aby umiały sobie poradzić w różnych sytuacjach. W życiu dorosłym naprawdę nie jest tak, że zawsze ktoś pogłaszcze, będzie wyrozumiały, powie: „no tak, miał pan w pracy trudniejszy dzień, nie oddał pan projektu, oczywiście rozumiem to. Wszystko gra, oczywiście premia będzie, nie ma sprawy”. Takie sytuacje w normalnym życiu rozwiązuje się inaczej. Jeśli dziecko nie jest na to przygotowane, to podobnie jak w przypadku roślin wystawionych z cieplarni na powietrze, jest szok termiczny. Pojawia się zdziwienie: „jak to, nagle są jakieś wymagania?”

Tego typu historie nasze dzieci nieraz przynoszą z zewnątrz – ze szkoły, z relacji z rówieśnikami. My dorośli też przynosimy podobne obserwacje ze świata zewnętrznego i potem trzeba to w życiu rodzinnym jakoś poukładać, przefiltrować, przegadać z dziećmi – co według nas jest prawidłowe, a co nie powinno mieć miejsca. Czasem są u dzieci takie pokusy, żeby pokazywać nam, że świat poza naszą rodziną żyje inaczej. A jednak to, czym chcemy się kierować to jest z jednej strony Pismo Święte, z drugiej – nauka społeczna Kościoła. To jest trudne w codziennej rzeczywistości, bo dzieci widzą u rówieśników odmienne postawy. I to powoduje czasem starcia. Na przykład słyszymy, „a mój kolega to już ma to czy tamto”, na co ja odpowiadam: „Ale ja nie jestem tatą kolegi, ale twoim i chcę, żebyś był innym człowiekiem niż kolega”. Są to takie momenty, w których uczymy się ścierać, ale lepiej jest w domu uczyć się rozwiązywania konfliktów po to, żeby dzieci umiały je później lepiej rozwiązywać jako dorośli. I nie tylko jako dorośli – nawet już jako dzieci. Powtarzamy im, że Pismo Święte jest mądre i wie, że człowiek jest tylko człowiekiem. Św. Paweł mówi „gniewajcie się, ale nie grzeszcie” – to znaczy, nie ma problemu w tym, żebyśmy się pościerali, nawet pokłócili, ale ważne jest, żebyśmy potem sobie przebaczyli. I staramy się, aby „nad naszym gniewem nie zachodziło słońce” – w wieczornej modlitwie próbujemy się zawsze przeprosić, nawet jeżeli jest trudno. To są nasze rodzinne praktyki, które staramy się z dziećmi wprowadzać w życie, żeby mieć pewne stałe punkty odniesienia. To znaczy, przynajmniej jeden wieczorny posiłek – bo on nas jakoś gromadzi. Rano trudno się spotkać na śniadaniu w codziennym życiu, ale wieczorem staramy się jeść razem. Czas modlitwy to zazwyczaj 21:00. Nasz najmłodszy syn zazwyczaj o tej porze już zaczyna mieć dosyć, a jest takim typem, że mówi „jestem zmęczony”, po czym kładzie głowę i śpi. Dlatego o dziewiątej zwołujemy wszystkich – dziewczyny muszą odłożyć lekcje czy przerwać rozmowę ze znajomymi. Chcemy się razem modlić. To są sposoby, aby radzić sobie ze stresem dzieci przynoszonym z zewnątrz, z trudem poddawania się woli rodziców (co czasem jest konieczne). Myślę, że widzą to, że staramy się ich słuchać – ten posiłek, czas bycia razem jest podziękowaniem Bogu za wspólne przebywanie, ale jednocześnie czasem, w którym dzieci mogą się wygadać. Jest czas, aby opowiedzieć, co działo się w ciągu dnia. My się cieszymy, że chcą z nami rozmawiać – że nawet osiemnastoletnia córka chce z nami nadal rozmawiać i opowiadać, co się zdarzyło, a i najmłodszy też wie, że jego czas nadejdzie. Albo się zgłasza, albo próbuje wtrącić swoje zdanie, bo wie, że może coś powiedzieć. To są sytuacje, które dla nich są sygnałem, że ich nie lekceważymy. To, że od nich wymagamy albo w niektórych sytuacjach nie zgadzamy się na coś, to sfera wolności rodziców. Mam prawo powiedzieć „na to się nie zgadzam”. Czy naprawdę muszę się zgadzać na wszystko? Jest to szlifowanie siebie nawzajem. Wiem, że my też od nich wiele się uczymy.

O to także chciałem zapytać. Czy dzieci w jakiś sposób wychowują rodziców?

Wiadomo, że w potocznym rozumieniu „wychowałem sobie rodzica” znaczy „zrobiłem po swojemu i rodzic robi to, co ja chcę”. Ale w mądrzejszym zrozumieniu tego wyrażenia – to prawda. Rodzice właściwie nie tyle są wychowywani przez dzieci, co uczą się od nich. Dzięki temu nabywamy doświadczenia. Wiemy, jakie błędy popełnialiśmy jako rodzice przy starszych córkach. Nieraz żartujemy, mówiąc do najstarszej: „no, niestety ty byłaś królikiem doświadczalnym” – oczywiście nie w sensie, że testowaliśmy coś na niej, ale po jakimś czasie dostrzegaliśmy, co było naszym błędem. Dużo się uczymy od dzieci.

Czy inaczej wychowuje się córki i synów?

Powiem trochę żartobliwie, że gender w rodzinie, w której są córki i synowie, traci jakąkolwiek rację bytu, bo w przypadku obydwu płci jest całkowicie, totalnie inaczej. Nawet we wczesnej fazie dzieciństwa, gdy chodziliśmy do kościoła na msze z dziećmi, dziewczyny zazwyczaj po prostu siedziały w wózku albo spały, a z chłopakami było zupełnie inaczej. W czasie, kiedy chłopcy dorastali, ja zostałem po wielu latach ponownie zaproszony do służby przy ołtarzu jako nadzwyczajny szafarz komunii św. i żona siedziała w ławce sama, z chłopakami. To był czas, kiedy każdy skrawek papieru w jej torebce był zarysowany traktorami, samochodami, samolotami – chłopcy wymagali ciągłej, aktywnej obecności, nawet w czasie Mszy św.

Czyli to prawda, że mężczyźni mają cały czas potrzebę, aby coś robić?

Na pewno tak. Widzę to wyraźnie. Córki mają teraz 18 i 16 lat, synowie – 12 i 9. Dziewczyny siedzą, czytają książki, czasem coś oglądają, rozmawiają z przyjaciółmi i generalnie są mniej ruchliwe w domu. Chłopcy są w ciągłym ruchu, przez całą długość przedpokoju, przez wszystkie pokoje. Ciągle fruwają piłki, balony, rzutki. Nieraz to przeszkadza – nie mamy wielkiego domu, ale mieszkanie. Odbijanie piłek, tarmoszenie się, aktywność jest normą ich zachowania i wzrastania, chociaż dla nas bywa uciążliwe.

Wydaje mi się, że w metodach wychowania brakuje dostrzeżenia potrzeb chłopców. Siedzenie w ławce szkolnej przez kilka godzin z rzędu nie jest zgodne z naturą większości z nich.

Absolutnie. Myślę, że różne normy społecznego zachowania: „bądź grzeczny”, „bądź ułożony”, „ładnie się przywitaj” nie biorą zupełnie pod uwagę kontekstu męskiego zachowania – to są po prostu normy zachowania kobiecego. To nie znaczy, że mężczyzna ma być nieokrzesanym gburem, który nie potrafi się zachować – to jasne. Ale wychowanie chłopców jest i musi być inne niż wychowanie dziewcząt.

Nawiązując do tego, co powiedziałeś o swojej służbie w Kościele, istnieją badania naukowe, które mówią o ogromnej roli ojca (i obrazu ojca) w formowaniu postaw religijnych u dzieci. Czy dostrzegasz to także w swojej rodzinie?

My kiedyś przeczytaliśmy, że w ponad 60 procentach to, co dziecko w swoim życiu duchowym będzie kontynuowało po opuszczeniu domu rodzinnego, będzie przejęte od ojca. Być może w naszej polskiej tradycji utrwaliło się, że to mama uczy pacierza czy znaku krzyża, jednak to raczej postawa ojca w dłuższej perspektywie ma wpływ na to, czy dziecko będzie miało relację z Jezusem, czy też nie. To nie jest wina mamy, że dziecko nie od niej przejmie żywą wiarę. Możemy się z tym nie zgadzać, może trudno nam przyjść uznanie, że mężczyzna jest ważny w życiu dzieci, ale fakt pozostaje faktem: ogromny wpływ na życie duchowe dzieci ma postawa ojca. Może się to wydawać niesprawiedliwe: mężczyzna aktywny w kościele mniej się musi natrudzić niż aktywna kobieta, żeby kogoś pociągnąć do Jezusa, ale być może taki jest właśnie Boży plan. Nieraz staramy się to wyjaśnić, formując narzeczonych: nie chodzi o to, że mężczyzna jest mądrzejszy od kobiety, na pewno nie jest piękniejszy, ale jakoś tak Pan Bóg to urządził, że to mężczyzna ma prowadzić rodzinę.

Zastanawiam się, czy nie chodzi tu po prostu o dwa rodzaje emocjonalności. Mężczyzna z natury jest bardziej stabilny, łatwiej mu kontrolować własne emocje. Dzieci widząc jego religijność, jego chodzenie do kościoła podświadomie wyczuwają, że nie jest to kwestia emocji ani tego, że „mi się chce”, ale że jest to decyzja na innym poziomie psychiki.

Chyba masz rację. To może być związane z tym, że postawa mężczyzny wyraża (albo powinna wyrażać) jego decyzję. Nawet gdy czuje, że jest zmęczony, czy „już mu się nie chce”, robi coś, bo na to się zdecydował. Tak też jest z miłością. Trzeba sobie w pewnym momencie zdać sprawę, że czym innym jest zakochanie, a czym innym jest miłość. I podobnie jest w sprawach relacji duchowych: to nie jest uzależnione od aktualnych odczuć. Dzisiaj jest to ważny temat, który pojawia się także w rozmaitych memach: „nawet jak zranił cię ksiądz, to nie zranił cię Kościół”. Moje bycie przy Jezusie nie jest uzależnione od tego, czy kogoś lubię, czy może zostałem przez kogoś zraniony, ale jest to moja decyzja, że chcę trwać w tej relacji. Podobnie jest w relacji z moją żoną – nawet jeśli w jakichś rzeczach się nie zgadzamy, gdy dochodzi do jakiejś trudnej rozmowy, to nie jest powód, żeby odwrócić się do siebie plecami. I to chyba jest też ważne dla dzieci. Mniej istotne jest to, czy świetnie radzimy sobie finansowo lub czy będziemy mieli wymuskane mieszkanie. Dla nich najważniejsze jest to, że widzą nas jako rodziców razem we dwoje. Nawet, gdy sobie z czymś nie radzimy, wiedzą, że gdy przyjdą do nas, będziemy razem. Chyba podobnie jest z relacją do Boga: dzieci widzą, że nawet jeśli jestem zmęczony, że oboje lewo zipiemy, to jednak zapraszamy je na wieczorną modlitwę. To jest dla nich punkt odniesienia. Będą miały do czego wracać, kiedy nas zabraknie.

Usłyszeliśmy kiedyś, że one nie są nasze. One są Pana Boga, a nam zostały powierzone na jakiś czas. I tego staramy się trzymać – że dzieci nie są naszą własnością. Może wtedy łatwiej sobie poradzić ze swoimi porażkami, mając świadomość, że nie jesteśmy sami w tym wychowywaniu dzieci, ale jest Ktoś nad nami.

Tomasz Gorol – od dwudziestu lat mąż Joanny, ojciec dwóch córek i dwóch synów. Od pięciu lat zaangażowany jako instruktor w stowarzyszeniu Skauci Króla, które łączy metody skautowe z formacją chrześcijańską.

Współfinansowano ze środków Funduszu Sprawiedliwości, którego dysponentem jest Minister Sprawiedliwości

Pod kloszem Pod kloszem

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama